czwartek, 3 grudnia 2015

Cudak

Jedna z dziewczyn w komentarzu pod którymś z moich letnich postów napisała że "Trzeba wierzyć w cuda... bo się zdarzają" pamiętam, że pomyślałam wtedy, że się może i zdarzają ale nie mi... okazało się, że jestem człowiekiem małej wiary. A to co nas spotykało przez ostatnie miesiące to prawdziwy CUD.

Wrzesień

Rozpoczął się nasz intensywny kurs na rodziców adopcyjnych. Byliśmy bardzo zestresowani ale jednocześnie szczęśliwi, że to już. Zajęcia bardzo nam odpowiadały, żyliśmy od spotkania do spotkania. Ludzie na kursie zupełni inni niż my a jednak wspólny cel łączy. Mimo różnicy wieku, statutu, poglądów i doświadczeń życiowych dogadywaliśmy się świetnie. Ze spotkania na spotkanie nawet za sobą tęskniliśmy.

Zajęcia na kursie bardzo ciekawe, przydatne. Część informacji była nam znana, ale mimo to przydało się takie uporządkowanie wiedzy. 

Październik

Wyjazdy na kurs okazały się męczące, dwa trzy spotkania w tygodniu po pracy zajmowały nas całkowicie. Dodatkowo musieliśmy dojeżdżać 3 h w jedną stronę. Ale te nasze kilku godzinne przejażdżki i obserwowanie zmieniającej się  przyrody za oknem bardzo były nam potrzebne. Mieliśmy czas tylko dla siebie. Uwielbiam rozmawiać w samochodzie, mój mąż mniej bo nie ma gdzie uciec ;) Czasami były to trudne rozmowy, bo zazwyczaj rozmawialiśmy na temat kursu i tego co akurat tam było poruszone. Panie prowadzące zajęcia dzieliły się swoimi doświadczeniami, czasami bardzo trudnymi i nie zawsze ze szczęśliwym zakończeniem...

Listopad 

Coraz krótsze dni, ciemno i nie przyjemnie, skończyła się moja ukochana jesień. Ale ten miesiąc okazał się szczęśliwy bo dostaliśmy kwalifikację na rodziców adopcyjnych i mieliśmy zacząć czekać...

Wszyscy którzy nam kibicowali w czasie kursu mówili, że szybko doczekamy się dzieciątka, że na pewno do końca roku, że tak czują... ja też tak czułam. Całym serduchem kochamy to nasz adopcyjne dziecko, którego jeszcze z nami nie ma, ale wiem, że kiedyś będzie i że zostanę JEGO mamą.

Musimy jednak odłożyć adopcję na jakiś czas. We wrześniu okazało się że jestem w ciąży już nie tylko tej adopcyjne. Jedno moje dziecko mam w serduszku a drugiego CUDAKA mam już przy sobie, ma kilkadziesiąt gramów, parę centymetrów i sobie zdrowo rośnie.


Jesteśmy teraz bardzo szczęśliwi, wcześniej mieliśmy problem z zaakceptowaniem tej sytuacji - ja miałam. Nie tak wyobrażał sobie przez lata niepłodności i starań dzień w którym dowiem się ,że się udało. Mężowi nie powiedziałam o swoich podejrzeniach, dowiedział się po jakimś czasie... w sumie chyba nie wierzyłam, że to może być ciąża. OA zaproponował nam pomoc w poukładaniu sobie w głowach tego co nas spotkało, okazało się, że nie tylko my mamy problem z pogodzeniem się z nową sytuacją.
Dopiero teraz mam odwagę mówić, jaki CUD nas spotkał i dziękować Bogu za niego....

czwartek, 3 września 2015

Goście goście

Potrzebowałam kilku dni odpoczynku dlatego to moje milczenie. U mnie nadal dużo się dzieje i nadal „nie ogarniam”. Wypatruję  pożółkłych liści na drzewach i ciepłego deszczu, który oczyści moje otoczenie z tej letniej zawieruchy. Lubię jesień, jest dla mnie bardziej kolorowa niż inne pory roku niesie spokój i wyciszenie. Czekam bardzo na tegoroczną. Tymczasem na moim parapecie zamieszkał PAN WRZOS
Pan Wrzos:)

Moja teściowa pozbyła się paskudy na r… wycięto złośliwca, na szczęście w całości (miała go na skórze). Nie ma  przerzutów. To, że był to jednak paskuda na „r” bardzo ją zmartwiło. Ale w sumie wynik bardzo dobrze rokuje bo wszystko co złe zostało wycięte, a  rana mimo, że duża dobrze się goi. Musimy teraz o nią dbać, a ona sama na siebie uważać i się obserwować.  Koniec z opalaniem i papierosami, z którymi chyba ciężko będzie się jej rozstać. Kamień spadł nam z serca, będzie dobrze. Obserwowanie teściowej przed wizytą u lekarza, zestresowaną smutna i zmartwioną jak i po wyjściu z gabinetu, kiedy cieszyła się, że udało się jej po raz kolejny uciec przed chorobą, było bardzo budujące. Wszystkie problemy, w obliczu choroby i utraty bliskich, przestają mieć znaczenie. Teściowa ożyła, korzysta z tego „biletu” który dostała, odwiedza rodzinę, planuje co będzie robiła w święta, zastanawia się czy będzie kupować naszemu Cudowi wózek czy rower. A ja uczę się doceniać właśnie takie cuda, które się dzieją obok, jednym z ostatnich, który się wydarzył jest właśnie wynik teściowej. Dziękuję wam za modlitwę i wsparcie właśnie w tej sprawie.

A u nas się dzieje...

Mieliśmy wczoraj wizytę w domu pani z OA.  Zjawiła się zapowiedziane, ale nieoczekiwanie. Niestety z powodu dużej odległości od naszego OA, gościliśmy pracownika naszego wojewódzkiego ośrodka. Na wstępnie powiem, ze Panie z ośrodków lubią dzwonić do mojego męża, tak też było tym razem mąż był od kontaktów i ustalania szczegółów. Robimy zakłady, że TEN telefon też zadzwoni  na jego numer. Umówiliśmy się po moje pracy, mój mąż akurat miał wolne więc podjął się posprzątania. Nie mamy w domu jakiegoś masakrycznego bałaganu, raczej przeciwnie lubimy porządek, ale i tak Mężu cały dzień sprzątał, bardzo ale to bardzo dokładnie. Łącznie z wykąpaniem psa. Kiedy prawie spóźniona po pracy wleciałam do domu, porządki trwały nadal... Pani niespóźniona chwilę po mnie zadzwoniła do drzwi... Dzień wcześniej upiekłam sernik, który o dziwo nie opadł. Mąż chował jeszcze odkurzacz i poprawiał koszulę, kiedy Pani zdejmowała buty. W całym tym zamieszaniu, z sernikiem na talerzu przywitałam Panią. Zapach sernika nafaszerowanego wanilią spowodował, że i na jej talerzyku po chwili wylądował kawałek ciasta. Było miło, a stres po chwili rozmowy minął.

Mieliśmy do wypełnienia 3 kartki z kilkoma pytaniami. Pani nie chciała się narzucać i było widać, że stara się nie być zbyt wścibska. Zadawała pytania i zapisywała nasze odpowiedzi, ale już nie prosiła o ich rozwijanie, tak na przykład było w przypadku pytań o niepłodność. To my ją zachęcaliśmy do obejrzenia mieszkania, bo ona nawet nie chciała wszystkiego zobaczyć.

Zrobiłam też małą wtopę, za którą pod stołem dostała od męża kopniaka... Pani używała często słowa "bezpłodni" zwróciłam jej uwagę, że jest różnica między "bez" a  "niepłodni". Wiem, że to było niepotrzebne, ale zawsze mnie drażni jak ktoś tak rzuca słowami,a nie rozumie ich powagi i znaczenia.
Potem chwilę porównywaliśmy nasz OA i ten w którym pracuje nasz gość. Upewniliśmy się, że dobrze wybraliśmy, z jej słów wynikało, że pewnie teraz czekalibyśmy jeszcze na szkolenie. Odradziła nam też nasze okoliczne sądy, mówiła, że są problemy i wszytko długo trwa. Pani chyba była zadowolona z wizyty, tak nam powiedziała i też taką opinię nam wystawi. Na koniec powiedziała, że jesteśmy gotowi na szkolenie i odrobiliśmy lekcje (to chyba tak przy okazji września). Spotkanie trwało 1,5 godziny.
Mężu był tylko niezadowolony z jednej rzeczy... Pani w protokole zapisała "mieszkanie czyste" a mężu- mój perfekcyjny Pan domu, chciał otrzymać opinię "bardzo czyste";) chyba liczył, że Pani będzie latać z białą rękawiczką. Muszę teraz sama docenić jego ciężką pracę.

A w przyszłym tygodniu szkolenie...aaaaaaa!!!!

wtorek, 25 sierpnia 2015

W dolinie

Dzisiaj złapał mnie potworny i straszliwy "dół dołujący" i to nie taki zwykły dołek tylko wielka gigantyczna jama w ziemi bez możliwości wydostania się z niej. Najchętniej schowałabym się pod kocyk i przez najbliższe dni nie wychodziła z łóżka. Obiecałam, że nie będę pisać w takim nastroju ale zwyciężyła chęć wyrzucenia z siebie smutków. Nazbierało się za dużo spraw. 
Przed urlopem wypracowałam sobie metodę na smutki, dużo zajęć i to teraz mnie gubi. Łapałam się każdego zajęcia jakie tylko ktoś mi proponował albo sama sobie wymyśliłam. Liczyłam, że trochę sobie dorobię, pieniądze zawsze się przydadzą a zajęcia pozwolą mi jakoś przetrwać, no ale... W konsekwencji teraz (zaraz po urlopie) już mam dość! Nie zapowiada się w najbliższym czasie weekend ani jedno pojedyncze popołudnie, w którym mogłabym po prostu poleżeć i popatrzeć w sufit. Wzięłam  na siebie za dużo zobowiązań i teraz wszytko mi się nakłada... nie przemyślałam tego a nie mogę się ze wszystkiego wycofać.

Pewnie przez to zmęczenie wszytko mnie boli dwa razy mocniej i "dół dołujący" się powiększa.
Kilka wpisów wcześniej pisałam, że byliśmy na ślubie koleżanki... cóż było do przewidzenia, będą mieli maluszka. Spodziewałam się tego, z jednej strony ciesze się, że los oszczędził im poznania co to niepłodność, a z drugie w środku strasznie mnie to ukuło. Nigdy chyba tego nie zrozumiem, czy my nie zasłużyliśmy na taki CUD. Popłakałam się w pracy, oczywiście w toalecie i nie były to łzy szczęścia... Myślałam, że już wyleczyłam się z zazdrości o ciąże innych. W sumie uleczyliśmy się, bo z mężem razem bardzo to przeżywaliśmy.

Każdą ciąże wśród znajomych i przyjaciół "odchorowaliśmy". Kiedy patrzę na maluchy z tych ciąż to nigdy nie pamiętam dat ich urodzin, wagi urodzeniowej i innych szczegółów z opisów - jak przyszły na świat, ale zawsze pamiętam okoliczności w jakich dowiedzieliśmy się o ciąży. O istnieniu mojego najnowszego chrześniaka, kuzynka będąc w 5 tyg. ciąży, powiedziała nam (konkretnie chciała "nam" powiedzieć) na pogrzebie mojej babci, przy stole na stypie na ok.100 osób, nasze łzy można było tłumaczyć okolicznościami spotkania.

O synku kolegi dowiedzieliśmy się z  wiadomości wysłanych na komórkę: pierwszy SMS - "B. nie dostała okresu kupiłem jej test, zaraz będzie sikać" - cytat dosłowny, po pięciu minutach był MMS ze zdjęciem 2 kresek. Po godzinie kolega się zreflektował i napisał żebyśmy nikomu nie mówili  "B. jest teraz zła bo to jeszcze nie wiadomo co będzie musi potwierdzić lekarz" (dodam,że to było 2 dziecko pary), a my nie wiedzieliśmy czy śmiać się czy płakać.

Największą zazdrość i niesprawiedliwość losu odczułam w momencie kiedy moja siostra poinformowała mnie telefonicznie, że jest w 3 ciąży (nieplanowanej)  i że będą bliźniaki... pamiętam, że przez godzinę płakałam jej do słuchawki mówiąc, że to łzy szczęścia i przekonując ją, że ma się cieszyć bo to prawdziwa łaska (siostra była przerażona i bała się o swoje zdrowie). Przeżywała wózek i organizację w domu z tak liczą dziatwą, jak sobie poradzi. Zastanawiała się jak do tej ciąży doszło. Najtrudniejsze było kiedy mówiła, że nie chciała nam mówić, bała się naszej reakcji. Telefon odebrałam u mamy która przez całą rozmowę stała nade mną i wymachiwała wydrukowanym zdjęciem z USG z dwoma kropeczkami, krzycząc nie płacz ciesz się! U siebie w domu wpadłam w histerię, nie mogłam się uspokoić przez dłuższa chwilę. Mój mąż też zawsze smutnieje, nic nie mówi tylko potem widzę, że nie może spać w nocy...
Takich historii o dzieciach mam dużo każda mnie dotknęła, jedna bardziej inna mniej. Dzieci na mnie już tak nie działają, mam tylko uraz do modnych ostatnio słów: "Jesteśmy w ciąży". Obydwoje mamy duże rodziny, przyjaciół na takim etapie życia, że rozumiemy - kolejne ciąże będą się pojawiać, wiem też, że to jest nasz problem, że my sobie nie radzimy, a nie oni. Ale jest mi przykro, tym bardziej, że te wszystkie osoby wiedzą, że my jesteśmy niepłodni, że się leczyliśmy, że bardzo pragniemy dziecka, a i tak nie są taktowni w tych swoich newsach. Mam nawet wrażenie, że u mnie w rodzinie to nawet dochodzi do tego, że ci wszyscy "ciężarni" mówiąc nam o tym myślą, że my bardziej docenimy tą ich niespodziankę, bo my przecież nie możemy i tym bardziej podzielimy ich radość.

Wiem, że nasza droga jest inna, że na nas czeka Dziecko, które przez pomyłkę urodziło się innym ludziom. Ale strasznie mi smutno, że może teraz o jego pojawieniu dowiadują się inni ludzie. Albo maleństwo słucha teraz bicia nie mojego serca, ktoś inny śpiewa mu kołysanki... to takie niesprawiedliwe i dla nas i dla niego...


Kiedy wróciłam z pracy uśmiechnął się do mnie mój biedny storczyk - zakwitł. Staram się szukać odrobiny radości i myśleć pozytywnie, jutro wzięłam wolne, odpocznę, jedziemy tylko z teściową po wyniki z tego paskudztwa, które jej wycięto, mimo mojego podłego nastroju, mam dobre przeczucia.

piątek, 21 sierpnia 2015

I po urlopie

Tegoroczny urlop uważam, za zakończony. Czas wracać do codziennych obowiązków. Pierwszy raz nie jestem faktem kończącego się urlopu zasmucona. A nigdy z radością nie wracałam do pracy. Wizja września i kursu jest dla mnie bardzo ekscytująca i jak tylko sobie o tym myślę od razu wszystkie smutki mijają.  Czuję spokój

Ostatnie dni wolne od pracy spędziliśmy bardzo aktywnie. Udało mi się wybrać na kajaki, mężu musiał jeszcze podleczyć rany i zostałam w domu, więc wiosłowałam z koleżanką. Wróciłam zmęczona pogryziona przez komary, z mokrymi spodenkami i zabłoconymi butami, ale szczęśliwa. Było bardzo wesoło, uwielbiam w ten sposób spędzać czas obserwowanie świata z perspektywy wody daje zupełnie inny punkt widzenia na te  sam miejsca, które z lądu wyglądają zupełnie inaczej. We wrześniu planujemy powtórkę ale wtedy już planuję wiosłować z mężem, zobaczymy jacy jesteśmy zgrani. Podobno takie zajęcia to idealny sprawdzian związku.
Kajakowanie
Mężu, za to wymyślił inną atrakcję na koniec urlopu... pojechaliśmy nad morze. Mieszkamy dosyć blisko, ale w sezonie letni za często nie bywamy. Zdradzę wam sekret... morze najpiękniejsze jest jesienią i wczesną wiosną ;) jest zdecydowanie mniej ludzi, jest cisza i naprawdę można odpocząć. Już teraz widać, że lato powoli się kończy i można musnąć odrobinę z tego kojącego serce klimatu.
 Woda okazała się za zimna na kąpiele, ale spacerowaliśmy brzegiem morza, wystawialiśmy buzie do słońca i podziwialiśmy widoki. Wycieczkę zakończyliśmy sącząc koktajle.

Ostatnio jak coś robimy nowego albo takiego bardziej wyjątkowego, zastanawiamy się i rozmawiamy o ty jak to będzie po telefonie. Tyle chcielibyśmy pokazać i opowiedzieć naszemu Maluszkowi. Mężu ciągle mówi co będziemy razem robić. Ja też w głowie zaczynam układać sobie różne scenariusze. Zastanawiamy się jak będzie lubiło spędzać czas, co jeść. Czasami myślę, że może za wcześnie mówimy o naszych marzeniach i wyobrażeniach o naszym byciu razem. Nie chciałabym  naszymi wyobrażeniami skrzywdzić nikogo, a z drugiej strony to nam przychodzi tak naturalnie. Może wreszcie możemy cieszyć się tym czekaniem?

Na koniec chciałam się pochwalić, że po raz 3 zostanę mamą chrzestną, jestem bardzo szczęśliwa bo uważam, że jest to duży zaszczyt. Ten maluszek będzie wyjątkowy bo zaskoczył rodziców podwójnie, pierwsza niespodzianka to wyskoczył 2 tygodnie przed terminem i a druga z córeczki zamienił się w synka. Wszyscy są w szoku najbardziej rodzice i lekarka która robiła USG i potwierdzała płeć. Biedaczek pierwszy dzień przespał w różowych śpioszkach. Wszyscy i tak cieszą się, że jest zdrowy i na pewno będzie bardzo kochany.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Szczęście

Dla każdego szczęście inaczej wygląda. Moje szczęście właśnie siedzi na kanapie i zajada domową pizze, zrobioną na szybko po wizycie w OA. Wieczorem wróciliśmy po umówionym spotkaniu w ośrodku. TAK jestem teraz szczęśliwa w takiej mało wyjątkowej chwili. Siedząc na kanapie, rozmawiając z mężem o głupotach. Dobrze, że mamy siebie.
Nie wiem jak się czują kobiety, które dowiadują się, że są w ciąży, ale ja dzisiaj zobaczyłam na moim adopcyjnym teście ciążowym dwie kreski. Czekam... pewnie nie 9 miesięcy ;)

Serducho znalezione na plaży :)
Na spotkaniu mieliśmy do omówienie drzewa genealogiczne naszych rodzin - genogramy. Musieliśmy o każdym członku naszych rodzin coś opowiedzieć. Panie zadawały nam pytania i prosiły o ocenianie relacji rodzinnych. Nie poszło jak po maśle, było kilka trudnych momentów, ale Panie nas nie wyrzuciły z gabinetu więc mamy ten etap zaliczony. Bardzo ciekawe doświadczenie tak trochę z boku popatrzeć na swoja rodzinę, pewnie zachowania i relacje mają swoje wytłumaczenie w dziejach naszych przodków. Pewnie gdyby nie adopcja nie dowiedziałaby się tyle o swojej rodzinie i o sobie. Tym spotkaniem zakończyliśmy zajęcia indywidualne.
Troszkę podpytałam o warsztaty. Spotkań na kursie będziemy mieli ok 10-cu. W grupie będzie 6 par razem z nami, jesteśmy bardzo ciekawi kogo tam poznamy, mam nadzieję że dużo się dowiemy i będziemy z ochotą chodzić na spotkania.

Jestem szczęśliwa :)

czwartek, 13 sierpnia 2015

Telefony telefony....

Dzisiejszy dzień rozpoczęłam od porannej kawki na balkonie, od rana już było wiadomo, że dzień będzie słoneczny. Do problemów mężowych nóg doszły jeszcze dziwne skurcze żeber, mówili nam że takie atrakcje mogą dawać stłuczone żebra, więc byliśmy na to gotowi. Mężu śmiał się, że ma skurcze i już wie jak czują się kobiety kiedy rodzącą, bo bóle są dość regularne;) Obolałego mężulka nie wolno rozmieszać co szczególnie się nie udaje kiedy próbuję się przed tym powstrzymać, ale jak tu się nie śmiać kiedy 30 letni mężczyzna liczy z zegarkiem w ręku, co ile sekund ma skurcz. Dobre humorki nam dopisują więc rekonwalescencja będzie szybka.

Nie zdążyłam dopić kawy kiedy zadzwonił telefon z OA... Zaczynamy kurs już we wrześniu!!! Nasza kochana Pani Kasia podała nam terminy spotkań. Do południa próbowaliśmy ułożyć, poprzekładać i pozałatwiać wolne na poszczególne dni. UDAŁO SIĘ!!! Zaczynamy!! Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że to już ale z drugiej strony telefon bardzo nas zaskoczył. Myśleliśmy, że w tym roku zaczniemy, ale nie że tak szybko! W ciągu najbliższych dni musimy odwiedzić jeszcze raz OA i odbyć spotkanie w domu, które spędza mi sen z powiek, pocieszam się myślą że to my będziemy gospodarzami i jego przebieg będzie w dużej mierze zależał od nas.
Nabieram sił.

Zdecydowanie teraz czekają nas same dobre wiadomości.

środa, 12 sierpnia 2015

Wakacje


Dawno nie pisałam. Postanowiłam troszkę odpocząć od tego zamętu dookoła. Pogoda bardzo nastraja na wygrzewanie się w słońcu. Od poniedziałku jestem na urlopie, staram się wykorzystać każdy dzień i cieszyć się z życia. Wysypiam się, jem to co lubię a czas wypełniam samymi przyjemnościami. Nadrabiam zaległości w książkach, które od kilku miesięcy zalegają na regałach. Najważniejsze, że mamy dużo czasu dla siebie, to trochę przykre, ze przez większą część roku musimy biegać za pracą a tak naprawdę jesteśmy ze sobą przez te dwa tygodnie urlopu. Nie jest tak, że jak pracujemy to nie spędzamy czasu razem, ale to bycie razem jest przytłamszone problemami, codziennymi obowiązkami jest inne. W czasie urlopu po prostu jesteśmy razem, tak zwyczajnie bez pośpiechu.

W ty roku nie mamy konkretnych planów wyjazdowych. Udało nam się już wyjechać na weekend nad jezioro. Było cudownie! Uwielbiam morze, nad które mamy bardzo blisko, ale w tym roku ten wypad nad jezioro przypomniał mi moje dzieciństwo i beztroskie lato nad wodą. Skakanie do wody na "bombę" opalanie na pomoście i piknik nad jeziorem po kąpieli. Jakby czas cofnął się o 20 lat :)
Jeziorko

Na wyjazd nie zabraliśmy rowerów, a samochodem wszędzie nie mogliśmy dojechać dlatego większość czasu poruszaliśmy się na nogach. Było warto bo spacery z domku czy do sklepu czy to nad jeziorko odpłacały się pięknymi widokami.
Postanowiliśmy, że za rok jeżeli będzie z nami Maleństwo to też pojedziemy do takiej głuszy oderwać się od wszystkiego i pobyć w trójkę tylko ze sobą :)

Wierzę w przeznaczenie i w to, że nic nie dzieje się przypadkiem... Urlop musieliśmy przerwać, mężulek wylądował na SOR, te nasze spacerki wyszły mu troszkę bokiem. Dostał zieloną opaskę i nasz cudny wypoczynek zakończyliśmy czekając 4h na lekarza w towarzystwie innych cierpiących pacjentów. Zielony na opasce oznaczał, że można czekać. My mogliśmy, ale zieloni byli też ludzie z wypadków samochodowych, co było bardzo przerażające. Zieloni w sumie byli wszyscy, kiedy pan doktor pobiegł na oddział na godzinę, chcę wierzyć, że do pilnego przypadku. Ktokolwiek kiedykolwiek się tam znalazł wie jakie to "ciekawe" doświadczenie. Okazało się, że na poobijane nogi męża wystarczą leki przeciwbólowe, ale trochę strachu mieliśmy. Stwierdziliśmy, że limit nieszczęść na sierpień już wyczerpany.

To mój dzielny pacjent!

Mama męża jest już po usunięciu paskudy i teraz czekamy z nią na wynik. Wujek po ponad tygodniu wybudził się ze śpiączki, miał dziś okazję pogadać z synem, którego długo nie widział. Jest bardzo pokiereszowany, ale wierzymy, że to jeszcze nie jego czas. Będzie dobrze!!!



wtorek, 4 sierpnia 2015

Doktor i adopcja

Sytuacja w domu nadal napięta. Z dobrych wiadomości, to brak nowych złych informacji. Udało nam się też namówić mamę, żeby skorzystała z ładnej pogody i przyjechała do nas na kilka dni, zapomnieć o lekarzach. Troszeczkę modyfikujemy nasze plany urlopowe i posiedzimy kilka dni razem z nią w domu, na tę chwilę wydaje mi się to najlepszy pomysł. Modlę się i ufam, że będzie dobrze.

Od miesiąca czekałam na wizytę u psychiatry, który miał mi wystawić zaświadczenie o braku przeciwwskazań do adopcji. Dziś doczekałam się spotkania z 'przemiłym' panem doktorem. Zacznę może od tego, że świstek na który czekałam miesiąc otrzymałam, ale... Pan lekarz uciął sobie ze mną pogawędkę na temat tego jakie dzieci trafiają do adopcji. Wyłożył mi swoją "wiedzę" na temat dziedziczenia chorób psychicznych, wpływie alkoholu i dziedziczeniu predyspozycji do nałogów (np. dowiedziałam się, że moje dziecko będzie na kilometr czuło nosem alkohol - cytat dosłowny). Z częścią tej "bogatej wiedzy" się zgadzam, nawet Panie z OA nam tłumaczyły. Mówił, że zna wiele przypadków adopcji nieudanych, że rodziny porządne a dzieci to już gorzej. Pytał czy jesteśmy tego świadomi, oczywiście doradzał, abyśmy brali tylko zdrowe dziecko po zdrowych rodzicach. Kiedy mu zasugerowała, że adopcja to nie sklep, żeby sobie wybierać i tym bardziej jak to ujął brać. Trochę się speszył, tłumaczył, że chodziło mu o to żebyśmy dobrze prześwietlili rodziców?!!  W sumie nie wiem jak doktorek sobie to wyobraża, to prześwietlanie, mogłam zapytać.

Na koniec za to był HIT, doktorek powiedział żebym była świadoma, że adopcja jest dla kobiety?!! to takie łatanie rodziny!! Kobieta pokocha dziecko, którego nie urodziła, ale mężczyzna będzie zawsze chciał przekazać geny, taki to samczy los według teorii doktorka. Facet nigdy tak naprawdę nie pokocha przysposobionego dziecka jak swojego biologicznego! Umiałam tylko powiedzieć, że nie należy generalizować, że jesteśmy świadomi ryzyka i konsekwencji adopcji, to nasza wspólna decyzja  i że z mojej wiedzy często się udaje. Tutaj drugi HIT doktorek popatrzył na mnie i kiwnął potakująco, że zna udane adopcje np. Angeliny i Brada Pitta :) tym mnie bardziej rozbawił niż zezłościł, bo mój mąż często żartuje, że jestem jego Angeliną Jolie. Teraz sobie myślę, że może ta rozmowa to był element badania? Sprawdzał ile wytrzymam i czy jestem agresywna i się na niego rzucę z pazurami!!

Tak więc bogatsza o wiedzę wyszłam z zaświadczeniem w ręku. Muszę chyba przyjąć, że nie zawsze osoby, którym będziemy mówić o adopcji będą pozytywnie do niej nastawione. Wizyta ta też dała mi do myślenia o naszych motywacjach. U nas mąż dojrzewał do telefonu do OA kilka ładnych miesięcy. Daliśmy sobie czas.Teraz jestem pewna, że pokocha NASZ mały CUD, tak samo jak jestem pewna, że ja też będę JE kochać całym sercem. A do doktorka wrócę z mężem i naszym dzieckiem za kilka lat, żeby nie musiał szukać przykładów udanych adopcji za oceanem.
Prawie jak pan doktor:)

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Strachy

Zeszły tydzień zakończył się bardzo niedobrze. Mój wujek miał poważny wypadek samochodowy, jest od kilku dni w szpitalu w ciężkim stanie. Cały weekend rodzinny stres i smutek udzielał się całej naszej rodzinie. Pierwszy raz widziałam moją mamę, która bała się odebrać telefon, patrzała na skaczącą po stole słuchawkę i błagalnym wzrokiem patrzyła to na mnie to na moją siostrę, żeby ktoś ją wyręczył. Najgorsze jest to napięcie utrzymujące się od kilku dni.
Złych wiadomości było więcej, okazało się, że moja teściowa ma podejrzenie choroby na r.... na razie jesteśmy przerażeni my sami a co dopiero ona. Nasze problemy teraz przestały mieć znaczenie. Teraz myślimy jak jej pomóc i ja pocieszyć. Nie wiem jak ludzie radzą sobie latami żyjąc w takim napięci i walcząc z różnymi chorobami prze lata.
Na testach w OA mieliśmy do dokończanie  zdanie "Najbardziej boję się... " i teraz mam wrażenie że życie samo sobie dokańcza to zdanie. Strachy wyszły z szafy. Mówi się, że na tyle jesteśmy silni na ile nas sprawdzono, ale ja już mam dość nie chce już być więcej sprawdzana.

Wiem, że zbierzemy te nasze strachy i schowamy je głęboko. Teraz będziemy wspierać, pocieszać i pomagać jak tylko umiemy. Mama męża powiedziała, że musi wyzdrowieć dla naszego maluszka, bo bardzo chce go poznać.

Musi być dobrze...

środa, 29 lipca 2015

uśmiecham się...

....na razie do innych, ale uczę się uśmiechać do siebie.

Byliśmy kolejny raz w OA. Jesteśmy już po testach psychologicznych, których się najbardziej obawiałam. Ten mój strach wynika zdecydowanie z niechęci przed byciem ocenianym przez innych, mam tak od dziecka, nie lubię się "odsłaniać" przed innymi. Pierwsze spotkania w ośrodku przepłakałam, im bardziej nie chciałam wyjść na histeryczkę tym było gorzej. Po 3 spotkani indywidualnym pogodziłam się z  faktem, że muszę się otworzyć i nikt mnie nie zje żywcem i było już lepiej.

Wczorajsze spotkanie rozpoczęło się od rozmowy z Panią psycholog, którą widzieliśmy pierwszy raz. Raczej grała rolę złego policjanta i teraz tak myślę, że chciała nas zniechęcić i sprawdzić naszą motywację. Testy nie były skomplikowane, zdarzało nam się kiedyś podobne rozwiązywać więc uspokoiłam się jak tylko zobaczyła arkusze. Było to 300 zwrotów, trzeba było ocenić czy one nas charakteryzują. Były też pytania o nasze małżeństwo, metody wychowawcze oraz kilka testów polegało na dokończeniu zdań. Siedzieliśmy prawie 3 godziny i zakreślaliśmy kółeczka. Na koniec było nawet zabawnie bo Panie sprawdzały, czy nie ściągamy od siebie. Na pytanie o przyszłość odpowiedzieliśmy identycznie, już nie pamiętam dokładnie, ale chodziło o to że wierzymy że nasza przyszłość będzie przepełniona szczęściem. Dobrze wiedzieć, ze mój mąż też tak czuje.
 
Po pierwszym telefonie do ośrodka uznaliśmy, że przez cały proces będziemy sobą i będziemy do bólu szczerzy, jeżeli uznają że się nie nadajemy to widocznie tak jest a my nie chcemy skrzywdzić dziecka, więc lepiej jeżeli ktoś nam na początku powie, że się nie nadajemy. Po testach i kilku miesiącach od tego pierwszego telefonu nie chcę usłyszeć że się nie nadaję, coraz bardziej pragnę ADOPCJI, coraz bardziej czuję i jestem przekonana, że będziemy dobrymi rodzicami.

Dzisiaj był też ważny dzień - telefon w sprawie wizyty w domu - spotkanie mamy umówione po wakacjach, naszych i pań urlopach. Kolejny ważny krok przed nami ale najważniejsze, że zdążymy na jesienny kurs!! Bardzo się z tego powodu cieszymy, tylko jak do jesieni wytrzymać...



piątek, 24 lipca 2015

śluby

Pozbierałam się... jak napis na moim kubku w którym piję poranną kawkę: "Padłeś powstań, podnieś koronę i zasuwaj" tak też zrobiłam. Pewnie za jakiś czas znowu dopadnie mnie dołek, ale postaram się przez najbliższy czas o tym nie myśleć. Po deszczu zawsze przychodzi tęcza, prawda? Dziękuję za komentarze i miłe słowa w mailach to naprawdę działa i motywuje.

Moje szybkie poprawianie "korony" i prostowanie pleców, tym razem było wymuszone imprezą, na którą wybieraliśmy się z mężem... ślub mojej koleżanki. Uroczystość była tylko dla najbliższych, kameralna, mały kościółek, ksiądz zgodził się im udzielić ślubu w piątek, po mszy wszyscy zaproszeni goście zostali zaproszeni na obiad. Tylko kilka godzin musiałam trzymać pion, ale mam już wypracowaną metodę więc nie było trudno. Już w domu "ubieramy" strój JEŻA, ostrzymy kolce, obmyślamy plan działania z mężem, dzielimy się potencjalnymi "ofiarami", które zechcą podejść za blisko zadać niedyskretne pytanie "Gdzie wasze dzieci?", układamy możliwe scenariusze i ruszamy w miasto... jak na razie zawsze nam wychodzi, metoda skuteczna i wypróbowana przez lata życia we dwoje, tylko potem, w domu zmywamy soloną wodą zakrwawione pancerzyki , raz jego, a raz mój jest bardziej poobijany. Nasze mundurki odwieszamy do szafy, żeby czekały na kolejne ważne wyjście. Taka dwuosobowa armia, która walczy na ślubach, rodzinnych obiadkach, imieninach cioć, Kinder balach i innych uroczystościach tak zwanych "rodzinnych", a bym zapomniała naszą specjalnością są święta.

Wracając do ślubu - był piękny, bez przepychu, skoncentrowany na tym co najważniejsze.. Patrzałam na młodych- nie takich młodych w kościele... i było mi smutno, cały czas myślałam, o tym co jest im pisane tam na górze, czy to  kolejna upolowana przez niepłodność jedna z 5 par, którą dotknie w najbliższym czasie bezdzietność, czy może wygrali los na loterii. Patrzyłam na męża i przypomniała sobie jacy my byliśmy "naiwni" w dnu ślubu. Co miałam w głowie wychodząc z kościoła, byłam szczęśliwa i od razu chciałam mieć dzieci, nie przyjmowałam, że bezie inaczej. Byłam głupsza o to co teraz wiem. Kiedy padły słowa "o przyjęciu dzieci, którymi Bóg was obdarzy" przeszły mnie ciarki, nie umiałam sobie przypomnieć momentu naszego ślubu i co czułam - myślałam je wypowiadając, co czuł mój mąż? Na pewno inaczej rozumiałam te słowa, wtedy baliśmy się raczej o "nadmiar" dzieci, którymi BÓG nas obdarzy i jak poradzimy sobie z wielką rodziną - to samo zdanie, ta sama przysięga, a TERAZ rozumiem ją inaczej, chyba dopiero teraz dojrzałam do małżeństwa ...Sto lat młodej parze!!!




środa, 22 lipca 2015

nie takie słoneczne lato

Ostatnio nie mam ochoty na nic. Chodzę smutna, mój mąż też jakiś taki zamyślony. przez lato i te upały mieliśmy ostatnio dużo czasu na przemyślenia i chyba nic z tego dobrego nie wyszło. Odebraliśmy też ostatnie wyniki od lekarza, które nie  pozostawiają złudzeń. Mimo, że wybraliśmy adopcję, po cichu liczyliśmy na cud. A tu klops. Chyba do końca nie pogodziliśmy się z naszą niepłodnością, trudno mi to przyznać ale tak czuję. Ten brak pogodzenia się może nam przeszkadzać przy adopcji - WIEM... czy adoptując, kochając dziecko, którego nie urodziłam przestanę być niepłodna, czy z tym stygmatem będę musiała żyć do końca? Wiem, że mszę się z tym uporać.. ale jeszcze nie teraz, nie dziś. Dziś sobie popłaczę...

wtorek, 14 lipca 2015

I wizyta w Ośrodku Adopcyjnym

Mamy już za sobą kilka spotkań w OA, czekamy na kolejne za kilka dni. Moje myśli i wspomnienia ulatują dlatego postanowiłam zapisać wszytko co jeszcze pamiętam.

Do telefonu do ośrodka zbierałam się dłuższy czas. Mój mąż, który mi powierzył to zadanie co kilka dni się tylko pytał czy już coś wiem... a ja czekałam i odwlekałam ten telefon. Daliśmy sobie czas do końca 2014 roku na starania i leczenie. Minął styczeń, a ja czekałam. W lutym spóźnił mi się okres i znowu tliła się nadzieja, że telefon nie będzie potrzebny, więc czekałam. Na początku marca kiedy moja nadzieja umarła wraz z rozpoczynającym się nowym cyklem - wybrałam numer.
Na pierwsze spotkanie nie czekaliśmy długo. Panie przywitały nas herbatą i mimo nerwów i niepewności naszych dalszych losów zaczęliśmy rozmawiać. Rozmowa się nie kleiła, a ja miała cały czas wrażenie, ze jestem obserwowana i oceniana.
Pierwsze spotkanie miało nam pokazać jak wygląda cały proces adopcyjny w tym konkretnym ośrodku. Panie chciały żebyśmy poznali jak pracują. Mówiły o kursie, dokumentach i czasie oczekiwania na dziecko. Raczej nie chciały nas zniechęcić do adopcji. W sumie tego najbardziej się bałam. Spotkanie trwało kilka godzin. Były pytania o nas, nasz związek, pracę, dom, ale bardzo ogólnie, tak żeby się poznać. Panie nie umawiały się z nami na kolejne spotkanie. Dano nam czas na zgromadzenie dokumentów i przemyślenie czy to u nich będziemy "poszukiwać naszego dziecka". Nawet nie zapisano naszych nazwisk tylko Pani zanotowała sobie nasze imiona i telefon. Uważam, że dobrze że byliśmy tam trochę tak "anonimowo" wiele par pewnie na tym etapie kończy współprace z ośrodkiem, albo w ogóle z drogą adopcyjną, a niektórzy potrzebują więcej czas na decyzję a "papirusologia" może dodatkowo tych wąchających się zniechęcać. My po tygodniu mieliśmy już wszystkie papiery, a po dwóch jechaliśmy na kolejne spotkanie. 

Pierwsza wizyta była niewątpliwie przełomowa. Dużo stresu, ale też nadziei. Tam usłyszałam, że mam przestać się bać i zacząć wierzyć, że kiedyś zostanę mamą. Od tego spotkania odliczany jest czas naszego oczekiwania na SKARBA i w sercach i na papierze.


Piosenka, która grała mi w głowie na początku roku...

czwartek, 9 lipca 2015

Pierwszy prezent

Może to za szybko, za wcześnie, że może zapeszę... ale chyba każda czekająca para tak ma. Chciałabym już oczekiwać na maleństwo, kupować mu wyprawkę tak jakby zaraz miało się pojawić.  Chcę wić gniazdo dla NIEGO.
Kiedy byliśmy w najgorszym dołku niepłodności, każda wizyta w sklepie z rzeczami dla dzieci, kończyła się płaczem. Kupowanie prezentów na święta dla dzieci z rodziny było największą męczarnią. Pamiętam jak na jedne z ostatnich świąt hurtowo zrobiłam zakupy przez internet, nie wnikając w przedmioty które wybrałam. Skończyło się to różowymi zabawkami dla chłopców i zwracaniem towaru na ostatnia chwilę przed świętami.
Teraz nie płaczę teraz się przygotowuję. Po cichu wieczorami oglądam meble dla dzieci, wózki i ubranka...mój mąż mnie trzyma w ryzach i nie pozwala kupować nawet jak znajdę jakąś super okazję. Ostatnio odważyliśmy się  na pierwszą książeczkę dla naszego dziecka. Zakup okazał się bardzo naturalny i  i ogromie mnie ucieszył.
"Królewna Śnieżka"

Książka teraz dumnie stoi na półeczce i czeka na właściciela lub właścicielkę. Ilustracje są piękne i cieszę się, że nie zraziła nas trochę smutna okładka. Mówi się  przecież żeby książek nie oceniać po oprawie... a bajka zaczyna się tak:

"Był mroźny zimowy dzień. Z nieba sypał gęsty śnieg, okrywając cały kraj bielutką pierzyną. Królowa siedziała samotnie w swej komnacie i haftowała. Jej dłonie wyszywały piękne wzory , ale myśli błądziły gdzieś daleko. Wraz z królem od wielu lat pragnęli dziecka, jednak kołyska wciąż stała pusta. Tego ranka królowa znów zatopiła się w marzeniach, jakby to było gdyby upragnione maleństwo rzeczywiście zagościło w ich ramionach..."

W życiu nie ma przypadków, jestem tego pewna. Kiedyś nie widziałam niepłodnych par, myślałam że jesteśmy sami z tym problemem. Tylko nas on dotyczy, a teraz czytam o takich jak JA nawet w bajkach....

środa, 8 lipca 2015

Kolejny początek

Kolejny początek, bo 3 lata temu zaczęliśmy "tradycyjne" starania, a teraz mamy nowy początek... początek czekania na nasz skarb ukryty w jednym z kilku polskich Ośrodków Adopcyjnych...

Jestem w takim momencie życia, w którym  zapominam o miesiącach stań, lekarzach i diagnozie- dzieci raczej nie będzie. Czas, który minął. Czas który był najtrudniejszym okresem w moim życiu, pełnym lęku, obaw, smutku i rozgoryczenia. Po próbach leczenia, które niewątpliwie poprawiły nasz stan zdrowia i wpłynęły na styl życia, zaczęliśmy być zmęczeni, oczekiwany CUD nie przyszedł. Tak po prostu nie było nam dane.
Nie zdecydowaliśmy się na in vitro, a zapukaliśmy do OA.
I wtedy wydarzył się pierwszy mały cud po wizycie, oboje poczuliśmy ulgę i wewnętrzny spokój. Tak - to jest nasza droga, trochę kręta i wyboista, ale zaprowadzi nas do szczęścia.

Jesteśmy już po kilku spotkaniach indywidualnych i testach psychologicznych czekamy właśnie na wyniki jak nam poszło. Mimo iż cały proces troszkę nas stresuje, wiemy, że każda kolejna wizyta przybliż nas do odnalezienia naszego zagubionego skarbu- Dziecka. Chciałabym tu zapisywać wszytko dla NIEGO, być może nie będziemy wiedzieli za wiele o jego najwcześniej etapie życia  dlatego to co tu będę zapisywać będzie jego historią jego POCZĄTKIEM.